Kolejne minuty się zmieniały, a ja siedziałam w łazience na
zimnych kafelkach, oparta o wannę. W dłoni trzymałam żyletkę. Zacisnęłam zęby i
zrobiłam kolejne cięcie na mym zdewastowanym nadgarstku. Krew ściekała sobie na
kafelki i tworzyła małe kółka, patrzyłam na czerwone punkty, kiedy usłyszałam
pukanie do drzwi. Sięgnęłam po papier, wytarłam podłogę, założyłam szlafrok i
wsadziłam rękę do kieszeni, w drzwiach stanęła mama.
- Co robiłaś?
- A co można robić w łazience?
Pokręciła tylko głową i wróciła do salonu, ona wiedziała,
tylko nie chciała tego przede mną pokazywać. Domyślała się tego, raz zobaczyła
mój pokaleczony nadgarstek, ale nic nie powiedziała. Wróciłam do swojego
pokoju. Krew na mej ręce już zdążyła zaschnąć, czułam lekkie pieczenie, nic
poza tym, gdyż nie zdążyłam zrobić dość głębokich cięć, które miałam w planach.
Usiadłam na łóżku, rozejrzałam się po pokoju, nie wiem w
jakim celu, przecież nikogo poza mną tu nie było. Schyliłam się i wyjęłam spod
łóżka małe pudełeczko. Uniosłam wieczko, wyjęłam woreczek z dwoma, ostatnimi
tabletkami. Niepotrzebny kartonik wywaliłam za siebie. Położyłam na język
magiczne pastylki, po czym je połknęłam. Opadłam na poduszkę i patrzyłam w
sufit. Świat zwalniał, wszystko stawało się odległe, byłam spokojna, właśnie o
to mi chodziło. Nie obchodził mnie nawet fakt, że jutro miałam szkołę. Nic się
w tamtym momencie nie liczyło.
Rano wstałam z wielkim bólem głowy, zatoczyłam się koło
łóżka, wrzuciłam jakieś rzeczy do torby, ubrałam się, uczesałam-standardowe
czynności.
Zeszłam na dół, napiłam się wody i wyszłam z domu, od
jakiegoś czasu mało jadłam. Nie miałam w ogóle apetytu. Potrzebowałam tylko
dwóch rzeczy, żeby funkcjonować…
Weszłam do budynku, w
którym było pełno roześmianych ludzi, drażnili mnie.
Podeszłam do swojej szafki i wrzuciłam do niej torbę,
wyjęłam tylko jeden, potrzebny zeszyt.
Od dnia, kiedy do naszej klasy doszedł Harry Styles, na
biologii siedziałam z Clarie – przyjaciółeczką Amandy. Chociaż o ile mnie wzrok
nie mylił, coś pomiędzy nimi się zmieniło, już nie były tak zżyte. Oczywiście
co do nowego kolegi się nie myliłam, Amanda owinęła go sobie wokół palca, zaprzyjaźnił
się z czwórką najpopularniejszych chłopaków w szkole, więc blondynka musiała
zacisnąć na nim swoje sidła. Zawsze musiała być w centrum uwagi i na językach wszystkich
ludzi ze szkoły. Darzyłam ją czystą, jak diament nienawiścią.
Cały korytarz wypełnił się przeraźliwie głośnym dźwiękiem –
dzwonek. Poszłam w stronę klasy, zajęłam swoje stałe miejsce i czekałam na moją
towarzyszkę, którą i tak traktowałam jak powietrze, chyba już wiem, dlaczego
nie miałam żadnych przyjaciół.
Przetarłam zaspane oczy, chociaż nie widziałam się tamtego
dnia w lustrze, to wiedziałam, że miałam ogromne wory pod oczami. Czułam to,
tak samo jak wzrok całej klasy na swojej osobie. Ludzie patrzyli na mnie i
szeptali do siebie nawzajem. Fajnie, że robili to dyskretnie i niczego nie
zauważyłam. Mogli mnie obgadywać, kiedy byłam nieobecna.
Słyszałam pojedyncze słowa, wiedziałam o czym tak
dyskutowali, o moim wyglądzie, o mojej twarzy. Oni wszyscy wiedzieli, że miałam
styczność z używkami. Nie wiedzieli jednak jednego, a mianowicie tego, że
miałam problemy, że tylko tak potrafiłam sobie z nimi radzić, bo nie miałam ani
jednej przyjaciółki, czy przyjaciela. Jedyna którą kiedyś miałam, zginęła trzy
lata temu w wypadku samochodowym, właśnie wtedy to wszystko się zaczęło.
Zmieniłam się nie do poznania.
Próbowałam ich ignorować, ale nie mogłam już tego słuchać,
wyszłam z klasy, nie zwracając najmniejszej uwagi na nauczycielkę.
Pobiegłam na cmentarz, na jej grób. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio u niej byłam. Nigdy nie chciałabym, żeby mnie taką zobaczyła. Ona
nigdy by mi nie pozwoliła na te wszystkie złe rzeczy, jakie zrobiłam ze sobą.
Ale nie potrafiłam inaczej.
Siedziałam na ziemi i płakałam, co chwilę odgarniałam włosy
z twarzy, patrzyłam na jej zdjęcie i powracałam myślami do tych wszystkich
chwil, które razem spędziłyśmy. Umarła tak młodo, miała dopiero piętnaście lat,
dlaczego Bóg musiał zabrać akurat ją? To takie niesprawiedliwe, miała jeszcze
całe życie przed sobą i na pewno nie zmarnowałaby go, tak jak zrobiłam to ja.
Po kilku godzinach opuściłam to smutne miejsce, miejsce tylu
zabłąkanych dusz. Czasami czułam, że wokół mnie było mnóstwo duchów. Samotnych
i opuszczonych.
Anglia i deszcz to stała para.
Wracałam do domu, a deszcz moczył całe moje ciało, nie
lubiłam tego. Spodnie przyklejały się do nóg, rękawy do rąk, po prostu
beznadzieja.
W połowie drogi spotkałam kolegę mojego starszego brata,
który wyjechał do Hiszpanii, to właśnie od jego kumpli miałam prochy. Zawsze
mnie przed nimi ostrzegał, sam w tym kiedyś siedział, ale ja go nie
posłuchałam. Na szczęście o niczym nie wiedział, na razie… Miałam nadzieję, że
żaden nie piśnie mu słówka.
Porozmawiałam z nim chwilę, wsunęłam w jego dłoń banknoty i
wzięłam swoją własność. Schowałam głęboko do torby, by przypadkiem deszcz tego
nie zmoczył. Szybkim krokiem wróciłam do domu, który swoją drogą stał pusty,
rodzice pewnie jeszcze byli w pracy.
Omiotłam wzrokiem kuchnię, salon, każdy zakamarek domu, by
się upewnić, że na pewno ich jeszcze nie było.
Wbiegłam do swojego pokoju, zrzuciłam mokre ciuchy i opadłam
zmęczona na łóżko. Miałam dość, tego było dla mnie za wiele.
Dlaczego oni wszyscy musieli wtykać nos w nieswoje sprawy?
Co ich obchodziło moje życie? To co robię, czy piję, ćpam, czy cokolwiek
innego? Nie ich zasrany interes!
Wyjęłam butelkę wódki z szafki i zrobiłam dużego łyka.
Siedziałam pod oknem i wpatrywałam się w ściekające po szycie krople deszczu.
Wszystkie były do siebie podobne, tak jak wszyscy otaczający mnie ludzie, żaden
z nich nie umiał wyjść przed szereg, pokazać kim naprawdę jest, nawet ja. Ale
nie udawałam nikogo, po prostu nie dawałam się poznać, odtrącałam ludzi. Był to
mój rodzaj obrony przed wszystkimi niechcianymi uczuciami, wydarzeniami. Moja
ignorancja i obojętność tworzyły niewidzialną barierę ochronną. Nikt nie mógł
zaśmiecić mojego umysłu, nie pozwalałam na to.
Kiedy wypiłam połowę butelki, odłożyłam ją na miejsce i po
prostu poszłam spać. Na nic innego nie było mnie już stać, byłam zbyt
rozkojarzona, nieobecna.
Szybowałam w przestworzach mojej osobowości, siadłam na
wszystkich myślach, jak na malutkich, puchatych chmurkach. Patrzyłam z nich na
dół, widziałam siebie, leżącą na łóżku i uśmiechającą się nieobecnie.
Obudziłam się nad ranem, zeszłam na dół po butelkę wody.
Postawiłam ją przy łóżku, ale nie mogłam usnąć. Chodziłam w kółko po pokoju,
coś nie dawało mi spokoju. Nie mogłam wytrzymać, ubrałam się i wyszłam z domu.
Nie padało, a noc była nawet ciepła, w końcu zbliżał się
maj.
Wyjęłam papierosa i zapalniczkę z kieszeni płaszcza, odpaliłam
go i poszłam dalej, zaciągając się dymem. Patrzyłam, jak wstaje dzień, słońce
powoli pojawiało się na horyzoncie.
Nigdy nie widziałam czegoś piękniejszego. Pragnęłam czyjejś
bliskości, jak nigdy dotąd, chciałam podzielić się z kimś tym widokiem.
Potrząsnęłam głową, stwierdziłam, że to niemożliwe, gdyż nie
miałam przyjaciół i poszłam przed siebie, zaszłam do parku, usiadłam na ławce i
przypatrywałam się jakiemuś mężczyźnie, który wyklinał na swojego psa. Nie
wiedziałam dlaczego tak na niego narzekał, przecież wiedział co go czeka, jeśli
sprawi sobie pupila. Odwróciłam się na momencik, wtedy usłyszałam przeraźliwy
pisk. Z powrotem przeniosłam wzrok na mężczyznę w średnim wieku. Nie wierzyłam
własnym oczom, czy mało jest cierpienia na tym świecie? Czemu musi cierpieć to
niewinne zwierzę! Czym ono zawiniło? Facet okładał psa z całej siły, a kiedy
ten nie miał już siły stać, zaczął go kopać. Nie mogłam na to patrzeć, nie
mogłam pozwolić, by go zabił na moich oczach. Podeszłam do niego i szarpnęłam
za ramię.
- Co pan najlepszego wyprawia!? Niech pan zostawi tego
biednego psa!
- To jest mój pies i będę robił z nim co tylko chcę!
- Naprawdę? Zabije go pan? Za to też są kary! Myśli pan, że
niczego z tym nie zrobię?
- Wiesz co, bierz sobie tego spa!
Rzucił mi smyczą w twarz i odszedł. Nie wiedziałam co się
dzieje, stałam nad piszczącym psem, po moich policzkach zaczęły płynąć łzy. Jak
tak można. Byłam ciekawa, czy człowieka potraktowałby tak samo. Nie mogłam
patrzeć na niczyje cierpienie, nawet tego pieseczka. Cierpienie to cierpienie,
niezależnie od tego kto je odczuwał, człowiek, czy zwierzę.
Trzęsącą się ręką wyjęłam telefon i zadzwoniłam do
informacji, by dowiedzieć się jaki jest numer do weterynarza, kiedy go
dostałam, od razu tam zatelefonowałam. Wyjaśniłam wszystko i czekałam, aż ktoś
się pojawi. W tym czasie głaskałam zwierzaka po główce, by choć trochę się
uspokoił. Po kilkunastu minutach pojawił się niewysoki mężczyzna, podbiegł do
mnie, podziękował i zabrał psa. Pytał mnie jeszcze o jego właściciela, ale nie
wiedziałam, kto to był i gdzie się udał.
Zostałam sama.
***************
Cześć, oto drugi rozdział.
Mam nadzieję, że wam się spodoba, bardzo dziękuję za komentarze pod poprzednim, nawet nie wiecie ile to dla mnie znaczy.
Jeśli ktoś miałby trochę czasu i chęci, czy mogłabym prosić, aby powiadomił kogoś o istnieniu tego bloga i zachęcił do czytania? Byłabym bardzo wdzięczna ;)